Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może kieliszek wina?
A Kajtusiowi w gardle zaschło od tego wołania. — Wziął, — wypił, — podziękował. — Oddał kubek złoty.
Nareszcie...
Wychodzi murzyn. — Łyska białkami oczu. Pokazuje w uśmiechu białe zęby. Kłania się. Grzmot oklasków. — Ktoś rzucił kwiaty, ktoś inny — pomarańcze. — Murzyn zajada, oblizuje się, gładzi po brzuchu. — Mówi:
— Dobra, smaczna papu!
Ale gdzie turek? — Dawaj turka. — Dlaczego się spóźnia?
— Prędzej. — Zaczynać!
Wychodzi na arenę dyrektor cyrku w czarnym fraku.
— Turek zachorował, — tłumaczy.
— Kłamstwo! Oszustwo! — pokazać go, — krzyczy, a potem ryczy galerja.
Doktór i higjenistka prowadzą turka; widać przecie, że walczyć nie może.
— Ma gorączkę. Nos obandażowany.
— Dlaczego nie uprzedziliście? — Oddać pieniądze. — Nie uda wam się!
Nagle Kajtuś zrywa się ze swego miejsca. Nikt na to uwagi nie zwrócił. — Zasłania twarz czerwoną maską. — Nikt go nie zauważył jeszcze. — Przepycha się do przejścia, zbiega po stopniach na dół i krzyczy potężnym głosem:
— Ja turka zastąpię. — Ja będę walczył.