Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dosyć! — Nie chcemy, tak, — woła niezadowolona.
W tej samej chwili murzyn otrzymuje trzy mocne uderzenia, — krótkie, szybkie, jak błyskawica.
Odrazu cisza.
Murzyn splunął krwią. Już ostrożniej się broni. — Kajtuś ostro naciera. — Jego zręczne skoki budzą większy jeszcze podziw, niż siła.
— Wygląda tak, jakby naprawdę walczyli, — mówi w loży prezes klubu bokserów.
— No tak. Ale czarny wcale nie naciera.
— A pan chciałby może, żeby zmiażdżył dzieciaka?
— Nie chcę, ale się obawiam. Widzi pan: murzyn już zły teraz. — Jeżeli go galerja zirytuje krzykami, ta zabawa może się źle skończyć.
A galerja krzyczy:
— Nie daj się, czarny! — Zuch Czerwona Maska. — Precz z małpą. — Szympans, goryl.
Murzyn już się nie śmieje. Nie spuszcza z Kajtusia oczu. — Ma plan: tak go odepchnie, że Kajtuś zwichnie rękę; a choćby nawet złamał: musi go ukarać. — Malec krzyknie z bólu, a ręka bezwładnie zwiśnie.
A Kajtuś rozzuchwalony i gniewny, żei mu rzyn nie atakuje — skacze wokoło i młóc rza- za razem ze wszystkich stron. Tylko mu maska przeszkadza, i tchu już brak, i w sercu ból coraz większy.
Rozległ się gwizdek sędziego.