Kajtuś pada na krzesło. Masażyści wycierają zdrętwiałe ręce i nogi. Dyrektor cyrku chłodzi go ręcznikiem.
— Dosyć, — wołają jedni.
— Nie przerywać. — Chcemy widzieć. — Jeszcze.
Murzyn stoi i czeka. Żuje gniew.
No, zaczyna się druga runda.
Buch, buch! — Uderzenie pierwsze i dziesiąte. — Dziesiąte i dwudzieste. Jak deszcz, jak grad. — Murzyn nachylił się. — Dostał. — Zachwiał się. Odskoczył w tył.
Zacisnął zęby.
Idzie na Kajtusia.
Cisza. Zamarli wszyscy w oczekiwaniu.
Blady strach: zabije. — Nerwowi zamknęli oczy. — Dwie księżne i markiza zemdlały. — Dyrektor cyrku opowiadał potem, że raz jeden tylko widział podobną scenę w cyrku: lew gotował się do skoku na pogromcę; to było pięć lat temu w Londynie.
Straszny obraz.
Kołysząc się, pochylony, — murzyn z krwią nabiegłemi oczami, idzie na Kajtusia.
Kajtuś cicho.
— Stój. — Rozkazuję: stań!
Murzyn stanął. — Podnosi rękę.
— Niech mi się zmieni twarz. Niech się zmieni.
Zrywa maskę z twarzy.
— Już!
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.