Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

Aparaty filmowe i fotograficzne stukają.
— Tik, tik, tik.
Reflektor syczy.
Olbrzymia czarna łapa mierzy w głowę Kajtusia. Druga nisko, przygotowana do odparcia ciosu. — Zęby zaciśnięte, twarz wykrzywiona.
— Zgubiony.
Komisarz policji wyjmuje rewolwer.
Za późno.
Rozległo się głuche uderzenie: murzyn runął z rozmachu na dywan. Bo Kajtuś w porę odskoczył.
Posypały się uderzenia drobnej ręki. — Mięśnie murzyna drgają pod skórą. Leniwie się podnosi: stracił wiarę w swą gwiazdę. Sława jego zgasła.
Już nie udaje nawet. — Broni się niezgrabnie. — Tak, to naprawdę walka.
Gwizdek.
Kajtusiowi pociemniało w oczach. — Nie słyszy okrzyków i oklasków. Bezwładnie siedzi na krześle.
Murzyn zbliża się, — stawia nogę Kajtusia na swym karku. — Kajtuś otwiera oczy, z wysiłkiem wyciąga ręce. Murzyn opiera głowę na jego kolanach; Kajtuś całuje go w głowę, gładzi kędzierzawe kudły.
Ludzie płaczą. Huragan oklasków.
Olbrzym bierze Kajtusia na ręce ostrożnie — ostrożnie i wynosi z areny.