Kajtuś znów w hotelu, ale w innym, bogatym. W książęcym pokoju na wspaniałem łożu.
A przed hotelem tłumy.
— Biorę go do Ameryki za 10.000 dolarów.
— Ja daję sto tysięcy, — woła drugi opasły jegomość.
— Przychodzę złożyć powinszowania w imieniu klubu bokserów.
— Kosz kwiatów od pani markizy.
Pan z lornetką rozpycha tłum.
— Proszę mnie wpuścić do pokoju małego boksera. Jestem z ajencji telegraficznej. Muszę napisać do gazet, skąd się wziął, kto on taki.
Portjer kłania się nisko, niżej i aż do samej ziemi.
— Przepraszam. — Nie wolno. — Przepraszam. — Nie pozwolono. — Przepraszam; dziś nie.
— Ależ moje gazety muszą wiedzieć. Moi czytelnicy nie mogą czekać.
Wychodzi przed hotel sam dyrektor cyrku.
— Nie można, panowie. — Doktór stanowczo zabronił. — Chłopiec jest bardzo zmęczony.
— Ale ja muszę. — Skąd go pan wyszukał? Jestem redaktorem. — Siadaj pan do mego samochodu: razem zjemy kolację.
Wsiedli. Rozmawiają.
— Więc napradę pan nie wie? — To źle. — Za dwie godziny zaczną drukować poranne gazety. — Musimy napisać. — Czy francuz, czy paryżanin, ma rodziców, — sierota? — Co robił do tej pory?
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.