Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pięć minut.
— Nie! — Żadnych sztuk. Ani chwili. — Przyszliśmy pokazać go dzieciom i sami na niego popatrzeć.
Dużo dzieci było w cyrku. — Biją oklaski i rzucają kwiaty.
Przykro nawet było Kajtusiowi, ale dyrektor powiedział, że publiczność ma prawo żądać, ma prawo zabronić.
I powtórzyło się to samo trzy razy — wieczór po wieczorze.
Miejsca w cyrku wyprzedane do ostatniego. — Tylko Kajtuś już nie w trykocie, a w skórzanej kurtce, przybranej białem futerkiem. Murzyn prowadzi konia, a oni krzyczą i fotografują.
— Brawo Czerwona Maska. Niech żyje!
Zmieniają się światła. Kajtuś puszcza baloniki w różnych kolorach, strzela z łuku w górę strzałami z czekolady, a te padają w ręce najmłodszych dzieci.
Tak uczcił szlachetny Paryż swego faworyta i triumfatora.

Jacy oni dobrzy, jacy mili, — mówi Kajtuś. — Ale nie mogę przecież brać za darmo pieniędzy. — Chcę podziękować, coś zrobić chcę dla Paryża, — jakąś niespodziankę. — Niech pan wymyśli — ja wszystko potrafię.
Dyrektor zapalił cygaro.
— Poczekaj. — Już wiem. — Dla dzieci szkolnych bezpłatne przedstawienie. — Ale co?