Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

— No widzisz: nie kaszlesz, nie bolą cię plecy ani głowa. Masz rumieńce. — Termometr...
Pluję na termometr, gwiżdżę na rumieńce. — Nawet w szkole było lepiej, bo miałem pauzę i podwórko. Mogłem robić, co chcę. — Hollywood wcale mi się nie podoba.
Już chciał powiedzieć, że woli Warszawę, ale się w porę zatrzymał.
Więc cóż z tego, że piękny pałacyk w ogrodzie? — „Najwygodniejszy i najdroższy“, — bo tak telegrafował dyrektor cyrku i taki właśnie wynajął.
— Nie wolno, nie można, nie trzeba.
Na okręcie nudził go doktór, a teraz więcej jeszcze, sekretarz i reżyser filmowy.
Próby, próby i próby.
— Jeszcze raz. — Scena sto dziesiąta.
— Poco, kiedy już umiem?
— Ty umiesz, ale inni źle grają.
— A co mnie to obchodzi?
Czasem na złość gra źle, bo niech go przestaną męczyć, przebierać, jak lalkę.
Gra sierotę. Obraz będzie się nazywał:
„Dziecię garnizonu“. Albo: „Tajemnica małego Dżeka“. — Jest szpiegiem, — przekrada się przez druty kolczaste.
Niech już fotografują.
Nie: bo raz czapka niedobra, to znów spodnie inaczej podarte, nie tak, jak potrzeba; worek za duży, więc zasłania lewą nogę.