Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Inny pokoik. Wdowa i dzieci.
— Nie mam szczęścia, — żali się sąsiadce. Albo jestem za gruba, albo za cienka, albo mam nos za długi, albo za krótki. Słyszałam, że potrzebne są dzieci. Idę. — A oni akurat brzydkiego dziecka szukają; moje za ładne. — Wiec znów nic.
Chwali się w innem mieszkaniu młody robotnik,
— Mam robotę. — Dobre i trzy dolary. — Będę stał w oknie; będę patrzał na zbiegowisko. Potem rzucam w tłum cegłę. — Muszę się uczyć przed lustrem, bo potrzebny jest zwierzęcy wyraz twarzy. — Garbaty z jedną ręką może dostać dziesięć dolarów. Nie mają jeszcze, ale znajdą.
Aż usłyszał Kajtuś i o sobie.
— Temu szczeniakowi, to dobrze. Obchodzą się z nim, jak z jajkiem na miękko. Będą o nim pisali, że zarabia krocie. — Reżyser dlatego nas tak męczy, że on nie chce przychodzić na próby. — Delikatny przybłęda: mówi, że nudne. — A nie łaska po pięć godzin dziennie udawać przed lustrem, że się dusisz?
— Niedługo tak będzie. — Za jakiś rok znudzi się publiczności. Znajdą sobie innego. — Żeby już raz to „Dziecię garnizonu“ skończyli. — Najgorzej grać z gwiazdą, gdy kaprysi.

Podsłuchał Kajtuś w czapce niewidce rozmowę w swoim pałacu: