Wsiadł, pojechał i nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy, ani wcale.
Samochód znaleziono bez trudu na brzegu — tam, gdzie Kajtuś zwykle wypoczywał po męczących próbach. Pod drzewem leżała gazeta, którą był zabrał. — Jeszcze tylko laska ze srebrną rączką. — Zmięta trawa: siedział na trawie i czytał gazetę. — Ślady stóp w stronę szosy, a nie do morza.
Sprowadzone psy policyjne stoją w miejscu i wyją żałośnie.
Jeśli kąpiąc się utonął, dlaczego niema ubrania? — Jeżeli go porwali, żeby żądać okupu, dlaczego niema żadnych śladów walki, — nigdzie znaków, że ktoś chodził, że był jakiś inny samochód?
Tajemnica: żyje czy nie żyje?
Kajtuś żyje. — W butach siedmiomilowych uciekł do New-Yorku. Na koncert Greya.
Tak mu się zachciało. — Usłyszeć znakomitego skrzypka.
Bo o Greyu często wspominał nauczyciel muzyki, dumny, że był jego uczniem.
— Kto raz usłyszy Greya, staje się na całe życie innym, lepszym człowiekiem. — Gdyby pokochano muzykę, gdyby wszyscy mogli go usłyszeć, — nie byłoby na świecie ani złych, ani nieszczęśliwych ludzi.
— Grey, to nie muzyk, toczar odziej. I więcej nawet, niż czarodziej.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.