Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż zresztą nadzwyczajnego? — Chce tylko posłuchać muzyki, pięknej gry na skrzypcach. — Nic więcej.
— Chcę, żądam i rozkazuję. Niech mnie buty siedmiomilowe zaniosą do New-Yorku.
Poczekał. Odetchnął. Spojrzał ostro na nogi. Powtórzył.
Czapkę niewidkę nacisnął mocno na czoło, — i niesie go wicher nie wicher, burza nie burza — ponad polami, lasami, górami.
Piękna, szalona podróż podniebna.

Mija pierwsza i druga godzina podróży, — w domu już się niecierpliwią, dlaczego Kajtuś nie wraca. — Trzecia godzina, — lekarz i sekretarz nie chcą czekać dłużej. — Pewnie Kajtuś nad morzem, jak zwykle? — Czwarta godzina, — już policja i całe miasto — wiedzą i szukają.
Wieczór zapada. Rozpalili nad brzegiem ogniska, rybacy wyruszyli z sieciami: może Kajtuś łódką popłynął i zabłądził, albo fala łódź zalała. — Mkną auta, dzwonią telefony.

Tu Kajtuś wylądował bezpiecznie, — wolny i zadowolony.
Zrzucił czapkę i buty czarodziejskie. Niewidzialny krawiec w mig przebrał go w nowe ubranie.
Wsiadł w pierwszy napotkany samochód i wydał polecenie. Na koncert Greya.
Zapłacił.