Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

Kupił lożę nawprost estrady. I siedzi w wielkiej sali koncertowej.
Znużony drogą oparł się o fotel. Zmęczony podróżą, przymknął oczy. Zasnął.
Śni mu się? — Czy widzi? — Czy słyszy? Czy ziemia, czy niebo? — Płynie, a wokół kołyszą go fale pieśni.
Budzi się. — Patrzy.
Tam daleko stoi, kto? — Grey — jeden tylko człowiek. Trzyma w ręce, co? — Małe drewniane pudełko. — Bo czem są skrzypce? — Wodzi po czterech strunach kijkiem, — bo czem jest smyczek?
A oto w tysiące serc idzie tyle cichych szeptów, — wspomnień, tęsknoty. — Niezrozumiałe wyrazy dają nieznane rozkazy. — Dziwna jasność, i ciepło, i cisza, i piękno, i słodycz.
— Tak, to więcej niż czar.
Kajtuś słucha.
Nagle pomyślał, że to się skończy, że Grey przestanie grać. — Szkoda.
Ktoś mu przeszkadza. — W sąsiedniej loży siedzi pan, młody jeszcze, ale ma siwe włosy. Sam jeden, czarno ubrany. Bogaty. — W krawacie szpilka z wielkim brylantem.
Patrzy na Kajtusia smutnemi oczami.
Już ktoś kiedyś patrzał tak na niego.
Kto?
— Babcia.
Kajtuś poruszył się niespokojnie na swoim fotelu. — Wstał.