Po drugie: nie na głowę, a na kapelusz.
Po trzecie: nie z okna, a przez poręcz schodów.
Po czwarte: nie Kajtuś, a inny chłopak.
W dodatku nie trafił, — niezdara.
Powiada stróż, że pogasił światła na wszystkich schodach.
— Nieprawda. Wcale nie na wszystkich, a tylko w jednej sieni. — Skąd stróż wie, że akurat ja? — Może kto inny? — Może kto jeszcze? — Może dziewczynka zgasiła, a nie chłopiec? — Może strażak zgasił? — Są przecież w Warszawie strażacy.
Mówi stróż, że Kajtuś dzwoni i ucieka.
Dzwonię, — tak, — ale w innych bramach. Nie w naszej. — Raz dzwoniłem, — dawno.
— Dlaczego dzwonisz?
— Tak jakoś.
Bo chce wiedzieć, czy dzwonek nie zepsuty. — Czasem z nudów. — Czasem ze złości, że idzie do szkoły, a głupi dzwonek wisi sobie, jak hrabia, i nic nie robi.
Mówi stróż:
— Wyrwał kamień, powyginał rynnę.
— To już zupełnie kłamstwo.
Wie nawet, kto to zrobił.
— Ja sanki zbijałem, ale młotkiem, wcale nie kamieniem. A deskę oparłem o schodek, a nie o rynnę.
Ma świadka. Może przyprowadzić chłopca, który mu młotek pożyczył i deskę trzymał.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.