Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

sną modlitwę. W natchnieniu rozmawia z duchami tych, co umarli i narodzą się dopiero, rozmawia i ślubuje wierność tym, których nigdy nie widział, — i brata się z człowiekiem i psem, gwiazdą, kamieniem i kwiatem.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego, nie wiedząc kim jesteś i gdzie przebywasz, tęskniłem, szukałem i czekałem na ciebie?
— Nie rozumiem, może trochę rozumiem, — przyznał się Kajtuś. — To bardzo trudne i nowe, o czem pan mi mówi, panie Grey.
Lokaj wniósł na srebrnej tacy kolację. — Kajtuś teraz dopiero spostrzegł, że jest bardzo głodny; cały dzień nic prócz lodów nie jadł.

— No dobrze, — mówi Kajtuś, — jestem tu i jem z wami kolację. Wszystko bardzo mi smakuje: i wino i sardynki, i tort, i kawior. Siedzę na wygodnym fotelu w pięknym gabinecie. Podoba mi się tu, ładnie tu. — Odbyłem daleką i trudną drogę, zmęczyło mnie natchnienie. — Z przyjemnością odpoczywam. — Nie grozi mi tu nic. — Pan się na mnie gniewa, panie Grey?
— Za co?
— Bez pozwolenia przeszkodziłem panu na koncercie. Bardzo pana przepraszam.
— Nie trzeba. Za dokonane piękne czyny przepraszać nie trzeba.
— No właśnie. — Więc teraz wytłumaczcie mi panowie, co się stało, co to byli za ludzie, dlaczego mnie porwano? — Gdzie ja jestem?