— Jesteś w pałacu miljonera.
Głosem cichym odezwał się teraz sąsiad Kajtusia z loży na koncercie.
— Tak, jestem miljonerem. — Tu oto na ścianie widzisz dwa obrazy: tu wisi portret mojej żony, a tu portret mojego synka. Byli, a już ich niema; żyli, ale już nie żyją. Jednego dnia o jednej godzinie, w jednym wypadku samochodowym zginęli oboje. — Odtąd żyję samotny wśród obcych i nieżyczliwych ludzi. — Jestem bogaty i bardzo nieszczęśliwy.
— Zdaje się, że rozumiem. — Dlatego kazałeś mnie porwać?
— Tak. Chcę, byś został ze mną. Kupię ci wszystko, co zechcesz; dam wszystko, czego zapragniesz. Będę ci posłuszny. Możesz tu rozkazywać. — Pokażę ci twoje pokoje, — tam mieszkał mój synek. — Zmienię wszystko tak, jak zażądasz. — Jeśli lubisz podróżować, będziemy podróżowali: mam własny wagon salonowy i własny yacht. — Możemy mieszkać w górach, albo nad morzem, w Ameryce albo w Europie. — Chcę, byś został ze mną.
Długie milczenie. Tylko zegar tyka.
— A co to byli za ludzie, ci czterej... panowie?
— To są moi detektywi, moja straż. — Pilnują, żeby nikt na mnie nie napadł, żeby nikt do mnie nie strzelił.
— Ma pan wrogów?
Bogacz uśmiechnął się boleśnie.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.