— Nikogo nie chcę. Tu wszystko jest, — nie kupuj, nie przynoś, — nie chcę, — dosyć.
Czuje się Kajtuś, jak ptak pochwycony w sidła, jak jaskółka przed odlotem w dalekie kraje.
Bo postanowił wrócić do Warszawy.
Już tam pewnie zapomnieli, już go nie szukają. Zatopili wysepkę na Wiśle, pewni, że rozstrzelali Kajtusia.
— Dlaczego nie grasz na skrzypcach?
— Po co?
— Dlaczego nie czytasz?
— Od czytania oczy się psują.
— Dlaczego się nie bawisz?
— Owszem. Później. Jutro.
Wróci Kajtuś do Warszawy, przepędzi sobowtóra, który jego miejsce zajął i pęta się tam bez potrzeby.
Jeśli nawet siłę czarodziejską utracił, wróci zwyczajnie. — Zresztą udają mu się dawne, drobne czary, — coś się tylko zepsuło.
— Trzeba albo odpocząć, albo zacząć od samego początku. — Chcę mieć pod poduszką torebkę z czekoladkami.
Raz jest, raz nie.
— Chcę mieć w kieszeni złotówkę.
Jest. — Ucieszył się. — Ucałował mały, srebrny krążek.
Na ulicy.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.