Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcę, by panu teczka wypadła z pod pachy... Żeby ta pani kichnęła... Żeby pies szczeknął na dziewczynkę.
Udaje się, albo nie, — tak właśnie, jak było z początku.
— Trzeba jeszcze zaczekać...

Doczekał się.
Miljoner wyjechał, bo w dalekiej kopalni robotnicy zagrozili strajkiem.
Kajtusiowi udało się wyjść samemu z parku. — Szybko zmieszał się z tłumem ludzi. — Wsiadł w tramwaj. — A gdy przekonał się, że nikt go nie pilnuje, zmienił twarz i ubranie i podążył do portu.
Na wielkiej białej tablicy wypisane są dnie i godziny, kiedy wyruszają okręty. — Kajtuś czyta. Zaczepił go młody pan:
— Te chłopak. Czego tu szukasz?
— Szukam roboty.
— Daj dolara, to cię zaprowadzę, gdzie trzeba.
Kajtuś wręczył mu pięć dolarów; nie otrzymał reszty.
— No, chodźcie, urwisy.
Teraz dopiero zauważył Kajtuś, że było chłopców z dziesięciu; zaprowadził ich pan do biura; brudnego baraku drewnianego;
— Zaczekajcie tu, obdartusy.
Wołają ich po kolei do pokoju, — na egzamin.