Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

i kapryśny panicz, ulubieniec pięknych pań i eleganckich panów wraca do domu.

Niechętnie przyjęli go chłopcy — koledzy.
— Masz jakie rzeczy?
— Nie mam. Nie zdążyłem zabrać.
— Ile łapówki dałeś?
— Żadnej łapówki nie dałem, — mówi Kajtuś.
— Głupiemu gadaj, ale nie nam. — Bez ciebie by się tu obyło. — Cztery języki zna, a buty dziurawe. Rączki, jak u panienki, a we łbie pewnie wszy.
Kajuta ciasna, ciemna. Kajtuś usiadł na skrzynce, bo krzesła nie było.
— Kto ci się pozwolił rozsiadać na moim kuferku? — Stój i czekaj, dopóki miejsca nie znajdziemy. — Gdzie on będzie spał. W naszej kajucie i tak duszno; wy go weźcie do siebie.
— A nas też jest pięciu.
— Takiś mądry?
— No. — Przyjęli go na miejsce Michała, to i spać będzie tam, gdzie spał? Michał. Ty właśnie jesteś za cwany.
— Stul pysk. — Dwa miesiące służy, a jaki ma rezon. — Popływaj rok, jak ja, będziesz miał prawo gadać. — Ja tu rządzę.
— Świat się dziwi. — Rok pływa. Jaki wielki weteran. — Mój ojciec dwadzieścia lat jest marynarzem, — jeszcze za nieboszczyka kapitana, na „Posejdonie“. — Ma dwa medale za ratowanie tonących.