Już mieli się wziąć za czuby, gdy do pokoju wszedł „rudy“, starszy lokaj z kredensu. Jemu powierzona była opieka nad chłopcami.
I on źle przyjął Kajtusia. Trochę pijany przed podróżą, zły że ktoś bez niego wkręcił na okręt chłopaka.
— Gdzie ten nowy? — Równiej stój, pokrako. — Laluś! — Zaraz pewnie dostanie morskiej choroby.
— No właśnie. Nieporządku narobi w kajucie. Niech w sionce śpi.
— Milczeć! — Tam będzie spał, gdzie ja każę. — Pokaż zęby, czy myte? — Pokaż ręce. — No, no. — Stań przy drzwiach. — Nogi razem. — Ukłoń się.
Kajtuś się ukłonił.
— Jeszcze raz. — Kto cię tak nauczył? — Równemu się kłaniasz? — Łeb w dół, gęby nie podnosić. — Niżej, jeszcze niżej.
Chwycił Kajtusia za ramię i gniecie i trzęsie i pcha.
— Podaj szklankę wody. — Żywo ruszaj się. Nie tak. Nie z tej strony. — Uśmiechnij się, karawaniarzu. — Źle. — Jeszcze raz. — Masz zapałki. Weź pudełko do kieszeni.
Rudy usiadł, włożył do ust papierosa, — zawołał:
— Chłopiec, ognia!
Kajtuś stoi.
— Ognia, rozumiesz, durniu? — Podaj zapaloną zapałkę.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.