Za to drugi pasażer często zagadywał i uśmiechał się do Kajtusia. Chłopcy nazywali go dziadem, bo był niedbale ubrany, albo „ślepy“, bo nosił ciemne okulary.
I teraz też w okularach.
— Aa, pikolo, nie śpisz?
— Nie śpię, jaśnie panie.
— I patrzysz na morze?
— Patrzę, jaśnie panie.
— I tak sobie myślisz?
— Myślę, jaśnie panie.
— I pewnie ci smutno, tęsknisz? — Napij się odrobinę, kochanie.
Kajtuś wyciąga rękę, ale czuje ten sam zapach wina: wtedy na cmentarzu i wtedy w cyrku w Paryżu.
— No pij, będziesz dobrze spał.
Kajtuś nagłym ruchem wytrąca kieliszek z ręki — i
— Zgiń, maro przeklęta.
Dziad chwycił za poręcz, jęknął przeciągle, jakby zawył, i znikł nagle, jak nagle był się zjawił.
Kajtuś rozejrzał się niespokojnie, ale na pokładzie nie było nikogo. Zdala włoch, odwrócony tyłem — śpiewał dalej: nie widział.
Wrócił Kajtuś do kajuty.
— Dziś z nami możesz spać. Przekonaliśmy się, że jesteś dobry kolega. A w sionce niewygodnie; budzą cię.
— Dziękuję.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.