Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

Już ma Kajtuś opuścić nieszczęsny pociąg, gdy nagle usłyszał błaganie:
— Antoś, ratuj.
Kto go tu zna, kto wołał po imieniu?
— Ratuj. Powiem ci wszystko.
Jego towarzysz jęczy, zgnieciony przez dwie deski wagonu. Światło pożaru pada na twarz śmiertelnie bladą. — Kajtuś przygląda się zdumiony: broda się odkleiła, — ranny — to włoch z okrętu.
— Pomóż; przecież ci łatwo, bo jesteś czarodziejem.
Ach, prawda.
Po chwili nieznajomy leżał zdala od płonącego pociągu na trawie.
— Dziękuję ci. — Słuchaj. — Jestem detektyw Filips. — Należy ci się nagroda. — Wiem wszystko. — Wysłałem do Warszawy depeszę, żeby cię aresztować na stacji. — Chciałem się porozumieć z tobą, ale on przeszkodził. Ten „ślepy“ z okrętu; widziałem wszystko w lustrze; zawsze mam je przy sobie. — Strzeż się go: jedzie tym samym pociągiem. — Śledziłem cię krok w krok. — Wyspę sam zatopiłeś, a nie kule armatnie. — Kasjer mówił, że chłopiec chciał kupić bilet do Paryża. — Gdzieś w drodze musiałeś się zatrzymać. — Walki z bokserem nie widziałem, a potem — popis pływacki, — w Hollywood. — W czapce niewidce rozdawałeś bezrobotnym złote monety... oni je gubili. — Jedną ręką wyciągnąłeś z błota samochód. — Znikłeś