Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam bardzo, — skromnie odpowiedział Filips.
I już siedzą cicho do końca przedstawienia. Modniś w kajdankach też wysłuchał do końca, tylko już klaskać nie mógł.

Filips wysłał do Warszawy depeszę tej treści:
— Wtorek. Sprzedać źrebaka. Sto metrów atłasu, sto pluszu i sto jedwabiu.
Znaczyło to:
— Aresztować młodego chłopca. Na dworcu ma oczekiwać stu policjantów, stu towarzyszyć ma w drodze do więzienia i stu pilnować w więzieniu.
— Chyba jakaś omyłka.
— Poczekajmy na drugą depeszę.
Myśleli, że otrzymają dokładne wskazówki, bo Filips zawsze kilka depesz wysyłał: jeżeli jedną ktoś zdradzi, też mu niewiele pomoże.
Ale nie. — Już jest wtorek. Ludzie się dziwią, że tyle policji na dworcu. — Pociąg nadchodzi. — Czekają, szukają między pasażerami, którzy wysiadają z wagonów.
Filipsa niema, a z wagonu pierwszej klasy z bandażem na czole wysiada Kajtuś.
— Stój. — Kto cię zranił?
— Nikt. Podrapałem się. Pociąg się wykoleił.
— A gdzie są ojciec i matka?
— Ten pociąg nie miał ojca ani matki.
— Nie udawaj głupca. Z kim jechałeś?