Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z panem Filipsem. Ledwo mi się zdążył przedstawić.
— Dlaczego?
— Bo kitę odwalił.
— Założyć chłopakowi kajdanki.
— Bardzo mi przyjemnie.
Starszy konwoju jest wściekły.
— Co to wszystko znaczy? — Prawda, że źrebak cwany i zuchwały; ale poco stu ludzi dla jednego malca?
Odesłał ludzi do koszar, i sam wsiadł z Kajtusiem do więziennej karetki.
Ruszyli.
— Usiądź, czego stoisz?
— Muszę patrzeć przez kratkę, żeby mnie za daleko nie zawieźli, — mówi Kajtuś.
— A ty gdzie chcesz?
— Nie do ula: do domu. Zanadto pan ciekawy.
Kajtuś niby żartuje, ale jest niespokojny i rozdrażniony.
— Takie przywitanie, jakie było pożegnanie z miastem rodzinnem.
Uśmiechnął się boleśnie.
— No dosyć.
Westchnął głęboko, spojrzał na swoje ręce, na ręce dozorcy. Zmarszczył brwi. Wydał rozkaz.
— Czego się na mnie gapisz?
— Zaraz się pan dowie.
Westchnął. Powtórzył żądanie.