Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjemnej drogi panu naczelnikowi, — mówi Kajtuś uprzejmie i otwiera drzwi więziennej karetki.
Starszy konwoju z kajdankami na rękach i kneblem w ustach jedzie kłusem do więzienia, a źrebak wysiada.
Zrozumiał teraz zarozumialec, że Filips miał słuszność.
A Kajtuś rozgląda się ciekawie po mieście.
Nic się tu nie zmieniło. Te same sklepy i kina; tak samo ogłoszenia na słupach; tacy sami przechodnie.
Nic się nie zmieniło, tylko Kajtuś już inny.

Przechodzi obok swej szkoły. Przystanął przed bramą i słucha, jak brzęczą głosy.
Ubrał czapkę niewidkę na głowę i wchodzi na podwórko.
Poznaje kolegów, — urośli. — Ot, dzieciarnia: co oni wiedzą? — Bawią się, gonią, popychają — śmieją się bez troski.
— Nieprawda! — Mają swoje dziecinne smutki, i obawy, i obowiązki.
Skrzywił się Kajtuś, — zobaczył sobowtóra, jak gra w klasy. — Jakiem życiem żyje ta dziwna mara, wywołana przez niego? — Czemu drażni go i niepokoi? Przecież sam tak chciał.
— Pójdę. Nie mam tu co robić.
Otworzył furtkę szkolnego podwórka.
— Hej, kto tam wychodzi? — zawołał woźny.
Wyszedł niewidzialny Kajtuś, a woźny za nim.