Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

A przez ulicę właśnie przechodzi chłopak.
— Czego się tu kręcisz? — Dlaczego bramę otwierasz?
— Co? Ja bramę? — Czego pan chce odemnie?
— Wiesz łobuzie, czego chcę.
— Nie wiem.
— Nie odgaduj, bo oberwiesz. Marsz stąd!
— Właśnie idę.
Widzi Kajtuś rumieniec gniewu i iskry buntu w oczach chłopaka. Pamięta, ile razy niesprawiedliwie jego posądzali.
— Co robić, żeby człowiek ufał człowiekowi?
Niesłuszne podejrzenia budzą mściwość, a nieufność zabija prawdę w człowieku.
— Gdyby można było wszystko wszystkim mówić.
Aż się łzy zakręciły w oczach.
Szybko przeskoczył mur, wrócił na podwórko szkolne. Akurat dzwonek. — W zamieszaniu łatwo mu było zatrzymać i zniszczyć sobowtóra. Wrócił do dawnej postaci. Precz odrzucił czapkę — niewidkę.
— Ja — to znów ja. — Jestem znów dawny Antoś.
Gwizdnął i biegnie do swojej klasy. Gładzi ręką ławkę, jak wiernego konia. — Wstaje, gdy wszedł nauczyciel. Wyjął z teczki książkę i zeszyt. — Słucha uważnie. — Jakby zapomniał zupełnie o tem, co było. Niezbyt ciekawa godzina rachunków upłynęła szybko.