Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ktoby ci cerował pończochy, gdybym podróżowała. — Patrz, jaką wywierciłeś dziurę.
— To nie ja wcale.
— Wiem, że nie ty, tylko twoje nogi. — Oj, chłopcze, kiedy się uspokoisz?
— Od dziś... Od zaraz.
— Powiedziałabym, że to chyba czary.
Mama ceruje, coś na kominie przestawi, zamiesza; a Kajtuś siedzi na niskim stołku, i tak mu dziwnie i dobrze, jak dawno nie było.
— Tak, Antosiu. Ty wychodzisz do szkoły albo z kolegami, a ojciec do pracy; a ja sama ze swemi myślami. Od śmierci babci ani z kim porozmawiać, ani się poradzić, ani użalić. — Ciągle w niepokoju o was.
Kajtuś przycisnął do ust rękę matki.
— Powiedz, kto cię tak podrapał?
— Ty powiedz lepiej co było, jak byłaś mała, opowiedz o ojcu i o babci, o mnie i o Helence.
— Helenka spokojniejsza była od ciebie. — Może, bo dziewczynka, a może — bo mała. — Choć ty zawsze urwis byłeś, już w kołysce samego nie można było zostawić: rozkopie się i chce wstać, a od świtu gada.
Mama mówi, czas szybko upływa.
Wrócił ojciec.
— Oto masz swego gagatka. — Patrz, cały podrapany, — katastrofa kolejowa go spotkała. — Czyta głupie kurjery, a potem myśli o tem i bajdurzy. — Oj, dałeś mi syna.