Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty mi dałaś nicponia. — Pokaż no się, Antek. — Wiesz, stary dostał obstalunek. A już źle było, nie chciałem ci tylko mówić. Teraz znów będzie robota na parę miesięcy. — Ale wiesz, Antoś, — dziwne te twoje rany: wyglądają, jak nie dzisiejsze, a jakieś stare.
— No właśnie. Onegdaj była katastrofa.
— Oj chłopcze, muszę ja ciebie ukarać.
— Jak ojciec straci cierpliwość?
— A no stracę... stracę.
— Jemu się, — mówi mama, — żarty w głowie trzymają, a ja aż drżę, jak narwaniec z domu wychodzi.
Jedzą. Rozmawiają o obstalunku, o pracy. A Kajtuś myśli:
— Powiedziałem prawdę. Sami winni, że nie uwierzyli. Ale teraz będzie inaczej. Nie będzie się ojciec martwił, że straci robotę, i mama nie będzie się bała. Teraz źycie spokojne — i dobre serce. — Od jutra. — Nie, od dziś.
Pomógł mamie zmywać i zasiadł do lekcyj. — Nie wie biedak, co jeszcze go czeka.

Umarł znany pisarz. Będzie uroczysty pogrzeb z muzyką.
Duże miasta lubią ładne pogrzeby. Bo jeżeli pogoda, czemu nie iść popatrzeć, nie spotkać się ze znajomym, nie porozmawiać? — Nad grobem są różne mowy; czemu nie posłuchać?
Wybierają się wszyscy na pogrzeb, wybrał się i Kajtuś. Ale że mały, więc rady dać nie może.