— Odejdź, powiadam ci, odejdź, — mruczy pijany.
Stanął przed szynkiem i chwieje się na nogach.
— Tatu, mama czeka. — Tatu, chodź do domu.
— Do domu? — Dlaczego do domu? — Jak do domu? — Masz: kup sobie cukierków.
Mały nie bierze monety; upadła i potoczyła się po błocie.
I trzeci raz:
— Chodź, tatu, — chodź do mamy.
Żal dziecka Kajtusiowi. — Pragnie pomóc. — Westchnął głęboko i mówi:
— Rozkazuję: niech idzie do domu, niech posłucha się syna.
Ledwo powiedział Kajtuś, już prąd elektryczny kolnął go w serce, jak igłą.
Pijany pchnął dziecko, tak jakoś boleśnie strząsnął je z rękawa. — A sam wtacza się do szynku.
Przed żelaznemi drzwiami następnej sali stoją na straży dwa wilki. — Warknęły, szczeknęły, — węszą, zęby szczerzą.
Nie uląkł się Kajtuś: śmiało wszedł do skarbca.
Na półkach korony królewskie, berła i buławy. Pierścienie, brosze i naszyjniki. — Brylanty, perły, rubiny i korale. — Stare, srebrne dzbany, wazy i lichtarze i czasze i wazy rzeźbione.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.