Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

Skrzynie monet i beczki i worki złota.
Patrzy Kajtuś i myśli:
— Oto skarby Sezamu, marzenia moje dziecinne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Nagle. — Co to? — Ktoś płacze i woła? Wytężył słuch. — Głos znajomy wzywa ratunku.
Tam zgóry. — Tam, dokąd prowadzą wijące się schodki żelazne.
Wstaje Kajtuś, biegnie, — wspina się. — Słucha.
Czy śni?
Z wieży rozległo się trzykroć powtórzone wołanie:
— Antoś! — Antoś! — Antoś!
Biegnie po schodach w górę. Nie ma wątpliwości.
To głos Zosi.

Szarpnął drzwi.
Buchnął płomień: dym gryzący w oczach i w gardle. — Nie uląkł się, — stąpił w płomień. — Biegnie mimo żaru.
Oczy ręką przysłonił.
— Antoś... Antoś...
Pchnął drzwi drugie. Ogień za sobą zostawił.
Teraz stoi na skale, a pod nią przepaść bezdenna.