— Żyjesz?
— Nie płacz.
Dźwignął się. — Wsparty o ramię wróżki, schodzi powoli po szerokich schodach z czarnego granitu.
Drzwi oszklone prowadzą do ogrodu.
Usiedli na ławce pod drzewem.
— Czy dawno Zosiu, jesteś wróżką?
— Sama nie wiem. — Bardzo pragnęłam nią zostać. — Zbierając w lesie jagody, wijąc wianki z kwiatów, często myślałam, co robiłabym, gdybym była wróżką. — Chciałam bardzo wiedzieć, czy są krasnoludki. — Być dobrą dla dzieci, bronić przed krzywdą sieroty, pomagać smutnym i biednym. — Nie wiedziałam, że tak trudno, tak bardzo trudno.
— Ale jak się to stało, że zostałaś wróżką?
— Nie wiem. Byłam mała, — byłam szczęśliwa. — Dlaczego ja mam dobrych rodziców, jasny i miły pokój, i ciepły płaszczyk, i książki, i zabawki, — a inni głodni i im źle. — Tyle jest na wsi biedy.
— I w mieście także.
— Nie wiedziałam. Byłam mała. — Myślałam, że w miastach są tylko królewskie pałace i pomniki. — Tak dziwnie plączą się dziecku: i bajka i sen, i prawdziwe życie.
— I ze mną było tak samo. Bo pewnie jest tak, że w prawdę trzeba wierzyć, a w bajkę chce się wierzyć; w bajkę i ładny sen. I to się nazywa marzenie.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.