Dziwi się Kajtuś, że Zosia tak spokojnie mówi, jakby się nic ważnego nie stało.
— No tak, tobie łatwo, bo jesteś dobrą wróżką, a we mnie tyle zawsze buntu, niecierpliwości i gniewu.
Gryzie Kajtuś zwisającą gałązkę krzaka. Gdyby się nie wstydził, zacząłby szczekać i ziemię drapać pazurami.
— Widzisz, Antosiu, są w życiu zdarzenia, silniejsze od nas. Gniew i bunt wcale nie pomogą. Ważne, by radzić sobie, gdy coś od nas zależy. - Najważniejsze teraz pytanie, jak dostać się do domu.
— Chcesz wrócić do matki? — Przecież ciebie nie pozna?
— Ale ja ją poznam i będę blisko. — Postaram się, ażeby mnie polubiła. Będę jej pilnowała. Postaram się pocieszyć.
Warknął Kajtuś, — przypomniał sobie sobowtóra. — Niema go już. — Rodzice się niepokoją. Ani pomyślał o tem. — Zosia jest dobra, a on — człowiek, więzień, czy pies — jest zły, zły, zły...
Biegną obok siebie, lekko szybko — brzegiem lasu. — Tak łatwo, nawet przyjemnie. Nie zatrzymują się czując, że znów dręczące myśli napłyną do zmęczonej głowy.
Postanowili — razem wrócą. — Nie wiedzą jeszcze, jak jednemu psu bezdomnemu trudno się wyżywić, a cóż dopiero, gdy są we dwoje.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.