Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

Wysiłkiem woli wstrzymuje się, by nie zacząć grzebać łapami ziemi, rozszerzyć jamę, dostać się do młodych zajączków. — Przywarł nosem do nory, — warknął raz i drugi i pędem wrócił na drogę.
Coraz głodniejsi, już nie biegną; idą milcząc, do późnego wieczora.
Nareszcie spotkali człowieka.
Wlecze się starowina, postękuję, niesie na plecach wiązkę gałęzi.
— Trzeba odpocząć, — mówi.
Usiadł w rowie i zauważył Kajtusia i Zosię.
— O, pieski.
Cmoknął.
Skinął ręką. — Podbiegli.
— Dokąd, psiny? — Głodne? — Zdaleka? — A no, chodźcie ze mną, kiedyśmy się spotkali. — Was dwoje, a ja sam zostałem na stare lata.
Poczuł Kajtuś serdeczne ciepło ręki ludzkiej.
— Dobre, miłe pieski.
Odpowiedział Kajtuś na pieszczotę psim pocałunkiem: polizał rękę pomarszczoną.
Jęknął stary i wstał, zarzucił drzewo na plecy. — Zdala coraz wyraźniej płyną dymy bliskiej już wsi.
Niska chałupa na skraju.
— Dobre psinki, — pocałowały starego. — Możecie przenocować u mnie, ale jutro marsz w drogę. Za biedny ja, by mieć przyjaciół.
Nalał kwaterką blaszaną wody do miseczki, zabielił mlekiem, podrobił razowego chleba.