— Niebogata moja wieczerza.
I użalił się stary.
Opowiedział, jak dzieci jedno po drugiem w świat poszły, samego zostawiły.
— Do miasta, piesku, poszły. — Pewnie, że w mieście więcej zabawy. Weselej tam, niż na wsi ze starym ojcem.
Dwie łzy spłynęły po zwiędłej twarzy i spadły na Kajtusia, — gorące.
Zasnęli zdrożeni czujnym psim snem, który słyszy. — Oto mysz skrobie, kogut pieje, wóz drogą przejechał. — I zapach smutnego człowieka i jego biedy.
Wypoczęli. — Uspokoił się Kajtuś. — Zosia ma słuszność: niewarto myśleć o tem, co będzie. Życie tyle ma różnych niespodzianek. — Zobaczą co dalej. — Mają cel: dostać się do domu.
— No, ruszajcie. — Nie mogę głodzić żywego stworzenia, a dzielić się niema czem.
Pożegnali się.
Rozpoczęli tułaczkę od wsi do wsi, od chaty do chaty — w poszukiwaniu chleba i kości.
Osłabli i schudli.
Nieufnie zbliżają się do ludzi. Ostrożnie zdaleka zatrzymują się, widząc psa koło zagrody.
Bo często:
— Poszli won!
I ostre kły psów gospodarskich.
Trzeba kryć się, uciekać przed batem, kijem i kamieniem.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.