Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie smuć się. Nie gniewaj się, Antosiu, — pocieszała Zosia.
A zły i zbuntowany był Kajtuś, gdy musiał przysiąść i drapać się łapą i zębami, walcząc z robactwem, które towarzyszy włóczędze.
Nie wiedzą ludzie, co to za dar wielki: ręce do pracy i do obrony.
Idą... idą... Milczą... Nie rozmawiają... Już niema w nich ani sił, ani myśli. Jedne tylko bolesne złudzenia: to zapach mleka, to zupy.
— Jeść! — krzyczą oczy, nogi i uszy.
Aż przywlekli się do leśniczego. A czas był najwyższy.
— Ho, ho, psiaczki. — Jakże to wy bez pana? — Jakeście wy się odbiły? — Ależ wygłodzone biedoty. — A godne psy, nie bylejakie. — Szkoda was. — Chcecie zostać?
O, jakże szczęśliwi!
Wykąpani, wyspani i syci.
— Porozmawiamy teraz ze sobą, — mówi do nich leśniczy. — Pies czasem lepiej zrozumie, niż człowiek. — Mało serca teraz na świecie dla człowieka, dla psa i dla krzewu. Wszystko dla korzyści i zabawy. — Wycinają handlarze lasy. — Dla nich drzewo, to towar, a nie żywa istota.
— Namnożyło się krzywdy i grzechu.
Minęły dnie wypoczynku. — Co czynić?
— Poczekajcie. — Jadę dziś do miasta. — Suczkę sobie zostawię, a ciebie podaruję na