— Antoś, to tu.
Niecierpliwie chwyta powietrze nosem przy samej ziemi — i wyżej szuka.
— To tu. — Tak. — Tu przejechała obręcz naszej bryczki. Tu ślad naszego Siwka.
Pędziłaby, jak strzała. Ale Kajtuś przystaje i liże chorą łapę, uderzoną kamieniem.
— Zostaw mnie.
— Nie — nie.
Czasem długa droga wydaje się krótką, a krótka droga wydaje się nieskończenie długą. Dopiero późnym wieczorem zdążyli.
Mama Zosi siedzi przed gankiem, a na kolanach trzyma pantofelek i czapeczkę dziecinną.
Zosia oparła się łapkami i patrzy jej w oczy. Liże nogi i skomli i skacze.
— Co to? — Skąd? — Czego chcesz?
W głosie niepokój, — jakby coś przeczuwa.
— Pozna, — pomyślał Kajtuś.
Ale nie poznała. Bo człowiek oczom tylko ufa.
Nie poznała córki.
— Chodź, psino. — Może ty znajdziesz Zosię, kiedy ludzie nie wiedzą. — Masz, powąchaj jej czapeczkę. — Będziemy razem szukały.
Przygarnęła Zosię, która całuje twarz, oczy matki.
Znów odpoczynek. — Znów ciepłe mleko. Pod opatrunkiem prędko zagoiła się rana.
— Zostań jeszcze, — prosi Zosia.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.