— Jedz sobie. Ty sam i ja sama. Chociaż w podróży się wspomagajmy.
Więc nareszcie Warszawa.
Miasto rodzinne z jego jedynym zapachem i wspomnieniem.
Bocznemi ulicami, bez przygód dotarł do mieszkania rodziców.
Czeka tu Kajtusia bolesna niespodzianka.
Stoi pode drzwiami i niecierpliwie drapie; i wdycha woń izby. Przywiera do szczeliny nosem i tęsknotą, i zamiera w bezruchu.
Słyszy głos matki:
— Zobacz, kto chroboce.
Chce się wczołgać, nie podnosi głowy.
Nie poznali.
— Jakiś pies. — Nie, nie masz tu co robić. Idź sobie... Gdyby Antoś żył, miałbyś towarzysza.
— Ojcze, tatusiu, — zaskomlał.
— Może głodny, — powiedziała mama.
— Ha no, to cię nakarmię.
Ale Kajtuś nie chce. — Głodny tylko dobrego słowa, pieszczoty rodzicielskiej.
— Jak nie chcesz jeść, to ruszaj. Bo stracę cierpliwość.
Skoczył Kajtuś, oparł się łapami o pierś ojca i patrzy w oczy.
— Idź precz!
— Może wściekły.
Wyszedł.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.