Stróż go przepędził z podwórka.
Dokąd pójdzie? — Poco wracał?
— Jaki ten świat wielki. — Tyle na nim miast i wsi i ludzi i zwierząt. — A każdy ma jakiś dom i schron i jakieś serce życzliwe.
Nie wróci do Zosi. — Wstyd mu. — Zresztą sił brak, by rozpocząć wędrówkę od nowa.
Idzie Kajtuś, a sam nie wie, dokąd i poco.
Wspomina starca z wiązką drzewa na plecach, wspomina pastucha, i ucznia, który go karmił w wagonie, i dziewczynę i leśniczego. Wspomina tych, którzy pomogli i tych, co krzywdzili.
Westchnął.
Zwęszył znajomy zapach. Spojrzał. — Ach tak, - przywlókł się do swej szkoły.
Usiadł w bramie przeciwległego domu, złożył głowę na łapach i patrzy w okno.
Czeka. Psie życie nauczyło go cierpliwości.
Czeka na dobrą panią.
Czeka. — Drzemie. Ten go pogładzi, ten potrąci, — ktoś przemówi łagodnie, cmoknie, albo burknie, że psisko miejsce zajmuje i przeszkadza.
Czeka na dobrą panią, — aż wyszła.
Kajtuś za nią krok w krok.
Obejrzała się. — Przystanął. — Idzie dalej. — Pani weszła do sklepu. — Kajtuś został i czeka.
Zauważyła go naprawdę — dopiero przy drzwiach swojego mieszkania.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.