Stoi przed oknem znajomego domu.
Patrzy.
Siedzi matka Zosi na fotelu, trzyma w ręce gazetę, nie czyta.
Patrzy w dal — ma siwe pasma włosów.
A na kolanach Zosia: węszy niespokojnie i uszami strzyże.
Poznała.
— Idź suczko, pobiegaj, — mówi mama.
Zeskoczyła Zosia z kolan, biegnie do drzwi — Drzwi matka otworzyła.
— Jestem, — mówi Kajtuś wzruszony.
— Wiem, — odpowiada Zosia.
— To ja. Kajtuś,
— Poznaję.
Idą. Kajtuś ludzkim krokiem, a Zosia drobi psiemi łapkami.
Minęli ogród, furtkę ogrodową, drogę przez pole do lasku.
Rozglądają się: niema nikogo wokoło. — Zdjął Kajtuś czapkę.
— Antoś, jakże to się stało?
Spojrzał na Zosię wytężonym wzrokiem, oczyścił leśnem powietrzem myśl i płuca, — głęboko odetchnął trzykrotnie, — ręce na piersiach skrzyżował.
Mówi powoli, wyraźnie, uroczyście.
Dwa razy powtórzył:
— Mocą tajemną i władzą czarodziejską, zwalniam cię, wróżko zaklęta złą wolą, — po wsze czasy stanowię, — zwalniam cię z nakazu
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.