Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

Skoczył Kajtuś na stopień karetki Pogotowia. — Wiozą rannego. Zatrzymali się przed szpitalem, — Wnieśli sanitarjusze, obejrzał doktór. — Należy dokonać operacji.
Zdejmują zakrwawione ubranie, kładą na wózek. — Jest Kajtuś w sali operacyjnej. — Stoi blisko.
Ukłóli rannego igłą ze szprycy. Zastrzyk lekarstwa. Nałożyli na twarz maskę i leją krople na sen. Każą liczyć:
— Raz... dwa... trzy... cztery.
— Już śpi. Zaczynamy.
Starannie umyli ręce lekarze. Obłożyli pierś rannego serwetami. Ciął chirurg skórę nożem. Gdzie ukazuje się krew, zaciska broczące miejsca pincetą. Młody lekarz pomaga, drugi podaje narzędzia. — Nikt nic nie mówi, a rozumieją się. — Każdy w porę rękę usuwa. — Krają i szyją żywego człowieka, a on śpi.
Nie czary, — wiedza.
Wszedł niewidzialny Kajtuś na salę szpitalną.
Dwa rzędy łóżek. — Ten jęknie, ten zakaszle, tamten zagada.
Nagle śmiech w rogu przy ścianie.
Chłopiec siedzi na łóżku, śmieje się i opowiada przygodę.
— ...Jak już mnie ten tramwaj przejechał, zacząłem uciekać. Bo policjanta zobaczyłem. Ze strachu niebardzo bolało. — Byłbym zwiał, ale mnie ludzie zatrzymali. Mówią: „Patrz, głupi”.