— Niech pięć.
Siedzą. — Wszystkie na nosie.
Pan zamachnął się. — Wróciły.
Bo muchy są natrętne.
Byłoby się na tem skończyło.
Ale Kajtuś nawet nie sam, a jakby ktoś inny za niego rozkazuje:
— Niech tysiąc much.
— Dziesięć tysięcy... Na nosie.
Odrazu wali przez otwarte okna cała gromada, cała wataha tych much.
Kajtuś schował się pod ławkę, niby że spadło mu pióro, więc podnosi.
Pan powiedział coś czy krzyknął. Cisza, tylko — bzzz! — brzęczenie.
Potem pan wyleciał i trzasnął drzwiami.
Śmiech. Tupanie. — Biją z uciechy w pulpity.
Kajtuś wyłazi z pod ławki, a muchy partjami wylatują przez okno.
— Co to za wrzaski?
Zaraz kierownik, — i śledztwo.
— Nie my. — Pan widział: przez okno wpadły.
— Może nowy rój zakładają?
— Przecież muchy, nie pszczoły.
— Myślałem, że szarańcza.
— Może zwarjowały?
Pani była w klasie do końca godziny. — Potem poszli do domu; bo była narada.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.