Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

Zjadł.
Lekcyj mało, więc wybiegł na podwórko.
— Myśleliśmy, — mówią chłopcy, — żeś już taki dumny.
— Wcale nie.
— A dlaczego nie przychodziłeś?
— Buty miałem dziurawe.
I pomyślał zaraz:
— Teraz będę więcej prawdę mówił.
Zabawa pysznie się udała. Nikt ani razu nie przeszkodził.
A wieczorem rozmawiał przy herbacie. Grał z ojcem w warcaby. Późnym wieczorem spać się położyli.

Z przyzwyczajenia sięgnął pod poduszkę. Torebki nie było, a jeszcze go w palec ukłuło.
— Może wrzeciono? — pomyślał, wysysając krew z palca; bo przypomniał sobie bajkę o śpiącej królewnie.
Ale nie na sto lat usnął, a na zwyczajne godziny. — Obudził się rzeźki. Żadnego śladu na palcu nie znalazł.
W drodze do szkoły postanowił zbadać, czy choć trochę siły magicznej posiada.
— Niech temu elegantowi urwą się guziki, i portki opadną.
Zaraz jeden guzik się urwał i po kamieniach potoczył.
— Niech policjantowi czapka sfrunie.
Podskoczyła na głowie, ale nie spadła.