Aż nadszedł ostatni dzień miesiąca.
Tak niespodzianie.
Jutro wróci mu władza. — Od czego zacznie. — Prócz butelek i słoików, wcale się nie przygotował.
Po pięciu lekcjach wrócił do domu. — Nie jadł obiadu: dla ojca więcej zostanie.
Wyszedł nad Wisłę. Przeszedł most.
Dzień był parny.
Pojedzie za miasto.
Uczepił się z tyłu tramwaju. Pięć przystanków przejechał. — Konduktor go zgonił.
Idzie. — Potem tak samo, już innym tramwajem. — Potem pieszo szosą, — potem drogą polną, — i w lasek brzozowy.
Brzozy, brzozy, — potem dęby, sosny i dęby.
Ani myśli, kiedy do domu. — Idzie w las coraz głębiej. — Jakby go kusiło.
Aż zmęczył się. — Głodny. — Usiadł. — Położył się na trawie. — Patrzy w niebo poprzez gałęzie. — Rozpiął marynarkę.
Cisza.
Zasnął.
Zły miał sen: gonią go, — ucieka, gazy trujące za nim puścili. Aż w gardle dusi. — Głowa boli.
Zimno!
Otworzył oczy.
Rozgląda się, ździwiony. — Acha, — w lesie. — Patrzy w górę: wierzchołki drzew mocno się kołyszą. — Złowrogi szum. — Wiatr.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.