Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Iskierka zapala się i gaśnie, — to jedna, to dwie, — zbliżają się, oddalają.
Znalazł nareszcie drogę. Ślady kół.
Teraz błoto lepi się, i nogi grzęzną.
Usłyszał wołanie. Głos babci:
— Antoś, Antoś!
Przystanął. Wsłuchuje się. — Nie, zdawało się tylko.
Mija mostek drewniany. — Może się załamie? — Kajtuś wpadnie do wody, a topielica pociągnie go w głębię.
Księżyc wypłynął na niebo, — Kajtuś zobaczył topielca. — Zamknął oczy. — Ucieka. — Ale już nie ma sił.
Oparł się o słup. — Kolana się ugięły. — Leży. — Czeka.
Usłyszał turkot kół. — Przyjaciel, czy wróg, — pomoże czy zabije?
Wszystko jedno. — Było zimno, a teraz gorąco. — Zakasłał. Boli.
— Mamo!
Jęczy.
— Hola, kto tam? — Ty skąd? — Co za jeden?
— Nie zabijaj, — prosi Kajtuś. — Dam baranka ze złotą wełną.
Jeszcze jakieś pytania, ale Kajtuś nie odpowiada. — Czuje, że mocne ręce unoszą go w górę. — Już leży na czemś miękkiem. — Nie otwiera oczów. — Kołysze się.
— Wiśta — wio!