Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Budzi się i drzemie naprzemian.
Krzyknął. — Zerwał się.
— Nie wstawaj, bo spadniesz z wozu.

Obudził się w obcej izbie. Leży na ławce
— Na masz. Pij.
Chciwie łyka ciepły, dobry płyn.
Mówią coś, pytają się. Kajtuś słyszy, ale nie odpowiada. Nazbyt zmęczony.
Słyszy głos kobiety:
— Co z nim zrobimy, z chłopakiem?
— Odwiozę do szpitala. Może rano co powie.
— Czy aby nie zemrze w nocy?
— Nie gadaj.
— Ot kłopot.
— A co, — miałem go w polu zostawić, ty durna?
— Tego nie mówię.
Gdy się znów obudził, czuje, że go ubierają. Ubranie nieprzyjemne, twarde. — Kajtuś broni się, odpycha. Chce leżeć spokojnie.
— No prędzej. Pojedziesz do taty.
— Oj głowa. — Już. — Dosyć.
Wynieśli go. — Znów jedzie.
Otworzył wreszcie oczy. Poznał wysokie domy. Poznał policjanta.
— Gdzie mieszkasz? Jak się nazywasz?
Chce się uśmiechnąć, ale nie może.
Znów go wiozą. Zdejmują. Niosą. Kładą. — Znów rozbierają i ubierają. Tak męczą go ci czarodzieje.