— Pocoś go brał — cudzego psa?
— On bezdomny. Łapkę ma przetrąconą.
— No i gdzie ja go schowam? Pocoś go ruszał. Może on tam miał kogo?
— Nikogo, mówię. — Wszystkich się pytałem. Jakby miał, toby go w mróz z domu nie wyganiali.
A on:
— Parszywy może jaki.
— Co też pan mówi. Bielutki.
Niby się obraziłem, a cieszę się, bo jak weźmie do oglądania, to zatrzyma.
Ale już któryś zobaczył, więc prędko go pod kapotę. A pan woźny mówi mu:
— Odejdź. Patrz, buty masz zaśnieżone.
I odpędził.
I jeszcze nie chce. Mówi:
— Jak was tu tyle, i każdy mi zacznie psy z ulicy znosić.
— Proszę pana, tylko na parę godzin. Ja go zaraz wezmę do domu.
— Akurat ci pozwolą.
Mówię:
— Pójdę na tę ulicę, może się kto przyzna do niego.
Podrapał się w czoło, a ja myślę: «dobrze».
Jeszcze marudzi:
— Mało tu mam z wami, — powiada, — jeszcze z psami.
No, i wziął. Ludzki człowiek. — Ten z pierwszego piętraby nie wziął, — jeszczeby nawymyślał.
No, i wziął. A już chłopcy zaczęli się groma-
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.