— Możesz mi nie oddawać tych dziesięciu groszy, — mówi Bączkiewicz.
A ja:
— Bez łaski. Może jutro ci jeszcze oddam.
A on:
— Jak masz być zły, możesz go nie dawać.
Ja:
— Chodź, piesiunio, pożegnamy się.
A Łatek się wyrywa i nawet nie rozumie, że to jest rozstanie. Potem dopiero oparł mi się łapkami na piersiach i niby wesoło macha ogonkiem (z tą czarną kitką) — i patrzy — — — prosto — — w — oooczy!
Aż mi się łzy zakręciły.
I dopiero — — — liznął mnie w same usta. Że przeprasza.
I ja go przytuliłem ostatni raz!
Aż Mundek leciutko pociągnął mnie za kieszeń.
— No, już chodź.
I prędko poszliśmy, i nawet się nie obejrzałem.
Mundek przez całą drogę mówił o gołębiach, królach, o srokach, jeżach. A ja tylko jakie słowo wtrąciłem. I droga do domu przeszła niepostrzeżenie. Bo jest tak: niby godzina na zegarze zawsze taka sama, ale w człowieku jest jakby inny zupełnie zegar, inaczej zupełnie pokazuje. Czasem godzina przeleci, ani się spodziejesz, czasem wlecze się, że już chyba nigdy nie skończy. — Czasem ledwo wejdziesz do szkoły, już dzwonek i powrót do domu. A jeżeli się źle powiedzie, czekasz zanim się cały ten kram
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.