Nadchodzą święta, a tu się zebrali przed szkołą chłopcy i dziewczęta i krzyczą:
— Proszę wpuścić. Nie chcemy świąt, chcemy chodzić do szkoły.
Woźny się z nimi kłóci, ale nie pomaga. A ja siedzę w kancelarji, nic nie wiem, bo piszę różne papiery. Aż tu wchodzi woźny. Zastukał i wchodzi.
On zastukał. Ja mówię:
— Proszę.
No i mówi:
— Proszę pana, dzieciaki zrobiły bunt, nie chcą świętować.
A ja:
— Nie szkodzi. Zaraz je uspokoję.
Wychodzę — śmieję się — nie gniewam. Tłumaczę :
— Jak święta, to święta. Nauczyciele muszą odpocząć. Bo jak są zmęczeni, gniewają się i krzyczą na dzieci.
Rada w radę: że będą przychodziły się bawić na podwórku, ale porządku niech same pilnują.
Różnie myślałem, co będę robił, gdy urosnę.
Raz, że będzie tylko ojciec i mama, a raz, żeby mieć żonę. Żeby na własnem gospodarować.
Żal mi się z rodzicami rozłączać, więc mieszkamy razem, tylko przez sień. Po jednej stronie rodzice, po drugiej ja z żoną. Albo niech będą dwa domki w sąsiedztwie. Bo ludzie wiekowi lubią spokój. Jak się po obiedzie położą, żeby dzieci nie przeszkadzały. Bo dzieci latają, tupią, stukają, krzyczą, hałasują.
Kłopot mam z dziećmi, bo nie wiem, czy chcieć
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.