Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to ja wziąłem, a nie ty.
A jak bez pozwolenia weźmie, i będzie awantura, — wszystkim się dostanie.
A on i gwoździe ma.
— Jak pozwolicie jeździć, to dam i pożyczę.
Nie trzeba było brać, bo łobuz. Ale czasu szkoda, każdy chce choć trochę. I zgodziliśmy się. A szkoda. — I młotek nie pomoże, jak deska spróchniała. A on ciężki i tak jedzie, jakby umyślnie chciał zepsuć.
Na nic cała robota.
Znów się zaczyna kłótnia. Więc już idę do domu.
Smutno, smutno, smutno.
Irenka patrzy na mnie, a widzi, że mam zmartwienie, więc nie mówi, żeby się bawić. Przysunęła stołeczek, usiadła obok i oparła rękę o moje kolana.
A ja nic, tylko myślę:
— Gdyby Marychna była moją siostrą.
I wiem, że to grzeszna myśl, bo tak jakbym chciał, żeby umarła, żeby mieć inną siostrę.
Przymknąłem oczy i położyłem rękę na jej głowie. A ona zaraz głowę na kolana i prędko zasnęła. A ja się pomodliłem swoją modlitwą: żeby Irenka żyła i była zdrowa i żeby Marychna była szczęśliwa.
No bo tak: kocham ją, Marychnę.
Co się wszystko dzieje w człowieku, jakie tam wszystko różne. — Bo kiedy patrzyć, to się widzi domy i ludzie i konie i samochody. Tysiąc, albo miljon różnych rzeczowników: żyjących i nieżyjących. I w myślach są te same rzeczowniki. W człowieku. Zamknę oczy i widzę tak samo: domy, ludzi, konie.