I była wycieczka. Nie koleją, ale przez most do parku. Przyjemnie było.
Chcieliśmy iść czwórkami środkiem ulicy, nie pchać się parami, żeby potrącali. Ale pani nie pozwoliła. I słusznie. Bo zaraz złamią szeregi i wyjdzie bałagan. Ten kopie ztyłu, ci znowu się wloką, — jeden w prawo, drugi w lewo. — Nawet parami nie idą, żeby były równe odstępy i w nogę.
Dobrze było. Dwa wozy i samochód się zatrzymały, jakeśmy przechodzili przez jezdnię. Przyjemnie jakoś, że i my przecie coś znaczymy, że się muszą zatrzymać.
Idę z Mundkiem w parze. Bardzo ważne wybrać dobrą parę i wiedzieć, kto przede mną, kto za mną.
Najładniej było na moście, bo woda zamarzła.
— A są tacy, co się kąpią w przeręblu.
— A tybyś się nie bał?
— A czego?
— Nnoo, zimnooo.
— To co, że zimno?
Przecie przyjemnie się wypróbować, albo pokazać, że się nie boję.
Z wody może się zrobić lód albo para.
— Dziwne?
— A to nie dziwne, że mucha może chodzić po ścianie, a ryba w wodzie oddycha.
— Albo żaba. Z kijanki się zrobi i koniec.
I tak myśmy się zamyślili. Niby, że kto mógł tak wszystko zrobić? Bo jeśliby Boga nie było, no to kto?
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.