Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

I rozmawiamy z Mundkiem, że niby mamy łódkę — wzięliśmy chleba, sera, jabłek — i w podróż do Gdańska. — Przez jakie dopływy Wisły, niziny i wzgórza płyniemy, obok jakich miast historycznych.
Rozmawiamy na żarty, a jest jakby lekcja, jakby egzamin.
Dobra jest szkoła. Pozwala człowiekowi myśleć długo o różnych rzeczach. Jednego się dowiem na geografji, drugiego na przyrodzie, na historji — i nie spodziejesz się nawet, jak się wszystko to w myśleniu przydaje.
— Do Gdańska, czy do Krakowa?
— Eee, pod wodę trudno.
— No, a motorówką.
Mogłaby każda szkoła mieć jedną szalupę. — Stałaby w porcie, a my stoimy na warcie. Codzień czterech innych, na zmianę: dzień i noc. — A niech Wisła ruszy, zaraz się żagle rozwija — i dalej w drogę.
Jedna klasa tydzień, druga tydzień. I na zmianę: w kajucie, przy żaglach, przy sterze.
Bo już sami nie wiemy, czy to ma być żaglowiec, statek, motorówka, czy krypa, albo nawet tratwa.
A słońce ładnie lśni się w śniegu.
I w parku bielusienieczko.
Dopiero się gonimy. Aż niektórzy palta chcą rozbierać. Pani nie pozwoliła. — Przecie w bieganiu ciepło. Przecie na podwórku bez palt się bawimy?