Idę — tak maszeruję. Wymachuję rękami. Lekki jestem, wyspany. Zupełnie inaczej, niż kiedy byłem nauczycielem. Rozglądam się na wszystkie strony. Uderzyłem ręką w szyld blaszany. Nie wiem, poco to zrobiłem. Zimno, — aż para idzie z ust. Umyślnie chucham, żeby szło więcej pary. Przychodzi na myśl, że mogę zagwizdać, jak lokomotywa, dmuchać parą i biec, zamiast chodzić. Ale się jakoś wstydzę. No — a właściwie czego? Na to przecież chciałem znów być dzieckiem, żeby mi było wesoło.
Ale odrazu nie można. Trzeba się naprzód wszystkiemu przyjrzeć, dopiero potem.
Idą chłopcy i uczenice, idą i dorośli. Patrzę, kto weselszy. Ci spokojni i ci spokojni. Prawda: na ulicy nie mogą dokazywać. Zresztą jeszcze się nie rozruszali. Ja co innego: pierwszy dzień dopiero zaczynam być dzieckiem, więc mi wesoło.
I jakoś dziwnie. Jakbym się czegoś wstydził.
— To nic. Pierwszego dnia tak być musi. Potem się przyzwyczaję.
Aż zobaczyłem duży wóz. A koń nie może uradzić. Widocznie źle podkuty, bo mu się nogi ślizgają. Paru chłopców stoi i patrzy. I ja przystanąłem.
— Ruszy z miejsca, czy nie?
Rozcieram uszy, tupię, bo nogi marzną; już chcę, żeby ruszył, żeby się skończyło. A szkoda mi odejść, dopóki nie zobaczę. Zawsze to ciekawe: bo może się koń przewróci, — i jak sobie woźnica poradzi? — Gdybym był duży, przeszedłbym obok obojętnie, pewniebym wcale nie zauważył. A że jestem chłopakiem, więc mnie to ciekawi.
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.